31.01.2025

Matera miasto wykute w skale.

 Witajcie kochani♥︎♥︎♥︎
Matera może powalić człowieka na kolana - w przenośni, ale i dosłownie... bez dobrych butów łatwo poślizgnąć się na skalnych, wyszlifowanych ludzką stopą ścieżkach. Ta kamienna osada zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. To wyjątkowe, cudowne miejsce, a jego niełatwa historia sięga zamierzchłych czasów. Pierwsi osadnicy pojawili się tutaj już w epoce paleolitu, zamieszkiwali drążone w wapiennej skale jamy. Z czasem jam mieszkalnych przybywało, kompleks się rozrastał i przez wieki stanowił schronienie dla lokalnej ludności. Miasto znane dziś, jako Matera zostało założone w 251 r p.n.e. przez rzymskiego konsula Lucjusza Cecyliusza Metellusa. Jednakże od tamtego czasu przechodziło okresy panowania wielu różnych ludów - Longobardów, Arabów, Bizantyjczyków, Aragończyków czy Burbonów. 
Włosi zainteresowali się tym miejscem dopiero po roku 1945, za sprawą książki "Chrystus zatrzymał się w Eboli" autorstwa Carla Leviego.  Książka opisywała biedę i zacofanie małego południowego miasteczka Aliano oraz znieczulicę, brak pomocy i zrozumienia ze strony bogatej północy Włoch. 


 

Materę zamieszkiwało wtedy niecałe 20 tysięcy osób. Żyli oni w opłakanych warunkach, bez światła, bieżącej wody, kanalizacji. W mieście panował wysoki analfabetyzm, duże zacofanie, wiara w zabobony. Złe warunki mieszkalne, brak higieny i ciasnota  powodowały wiele ciężkich chorób, zwłaszcza wśród dzieci, co prowadziło do bardzo wysokiej śmiertelności.

Zwiedzający Materę mogą zobaczyć, jak wyglądały skalne domostwa w środku. Warto odwiedzić jedną z Casa Grota. Tu ludzie faktycznie żyli w skandalicznych warunkach, bez okien, z jednym łóżkiem, paleniskiem pośrodku izby i ze zwierzętami tuż obok. Ciężko uwierzyć, że jeszcze w drugiej połowie XX wieku tak egzystowano. Najsmutniejsze jest to, że włoski rząd  długo odżegnywał się i odwracał oczy od nędzy tego miejsca. W przestrzeni publicznej Matera nazywana była "Wstydem i hańbą narodu"a jej mieszkańcy jaskiniowcami.  Dopiero w roku 1954 postanowiono przesiedlić tamtejszą ludność do nowo wybudowanych w tym celu bloków. Przymusowe wysiedlenia to był długi i trudny proces, który doprowadził do zerwania wielu silnych, sąsiedzkich więzi, a także częściowego zniszczenia lokalnej kultury i dialektu. 
Przez 30 lat jaskinie stały puste. Dopiero w latach 80. XX wieku podjęto działania, by starą część miasta odnowić. Dziś, często potomkowie dawnych mieszkańców jaskiń prowadzą tu hotele, pensjonaty, sklepy czy restauracje. Matera, która kiedyś była wstydem Włoch dziś jest chlubą i jedną z największych atrakcji turystycznych tego regionu.

Matera to architektoniczna perełka, jej osobliwy urok doceniają nie tylko turyści, ale także filmowcy. Była planem dla wielu produkcji (podobno gościła 140 ekip filmowych) np. popularnej "Pasji" Mela Gibsona.  Historycy uważają, że jest najstarszym stale zamieszkałym miastem w Europie i jednym z najstarszych na świecie. Najbardziej wiekowy kawałek miasta zwany dzielnicą Sassi di Matera, dzieli się na dwie części - wcześniejszą i biedniejszą Sasso Caveoso oraz późniejszą i bogatszą Sasso Barisano.  W bogatszej części starówki groty były często jedynie elementem domów, dobudowywano do nich kolejne pomieszczenia, a budynki wyglądają, tak jakby wtapiały się w skałę. 
Oczywiście Matera wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO
 


Tym wpisem rozpoczynam cykl postów opisujących moją wycieczkę po Apulii. Choć Matera nie leży w  Apulii, a w rejonie Basilicata, to była na tyle blisko naszego miejsca noclegowego, że grzechem byłoby jej nie zobaczyć. Zresztą ze wszystkich miejsc, które wtedy miałam okazję podziwiać, to właśnie  Matera najbardziej zapadła mi w pamięć.



Pozdrawiam cieplutko
         Ania

27.01.2025

Dwudzieste dziewiąte urodziny🎉🎉🎉

Witajcie♥︎
Po zimowym ciągu świąt, kościelnych i państwowych,  mamy jeszcze swoje święto - rodzinne, tak samo ważne i uroczyste - urodziny syna. W tym roku szczególne, bo ostatnie z dwójką z przodu (!!!)  


Świętowanie zaczęliśmy od urodzinowej kolacji w fantastycznej knajpce. Pomysłodawczynią i organizatorką tego cudownego wieczoru była dziewczyna syna. Jestem jej bardzo wdzięczna za inicjatywę,  miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę, a jubilat szczerze zadowolony. Główną atrakcją kolacji było oczywiście samodzielne przyrządzanie shabu-shabu.  Japońskie shabu shabu, jak i koreański hot pot to dania jednogarnkowe, smaczne i proste w przygotowaniu. W bulionie, który cały czas podgrzewa się na maszynce wbudowanej w blat stolika - moczymy, zanurzamy, gotujemy zamówione wg własnych upodobań składniki, np. warzywa, plastry mięsa, owoce morza, pierożki, itp...  Naturalnie, obsługa służy pomocą i chętnie instruuje, jak długiej obróbki wymagają poszczególne produkty... Ciekawostką jest nazwa potrawy shabu-shabu to wyraz dźwiękonaśladowczy i pochodzi od chlapu-chlapu, czyli kolejnego zanurzania i mieszania w gotującym się wywarze:) Gorący garnek to świetna zabawa i ciekawe doświadczenie kulinarne, polecam! Polecam także restaurację, Urara Sushi & Shabu Shabu to przytulne miejsce z pyszną azjatycką kuchnią,  miłą atmosferą i niewygórowanymi cenami. Dodatkowo duży plus za dość spory wybór dań wegetariańskich i otwarty widok na kucharzy, którzy przygotowują jedzonko. Cóż... dobra kuchnia zawsze jest oblegana, więc bez rezerwacji szanse na wejście do Urara Sushi mogą być niewielkie:)


Celebrację urodzin rozłożyliśmy na dwa dni, bo przecież nie może się ona obejść bez stałego punktu - czyli tortu i dmuchania świeczek:) Tegoroczny wypiek może nie zachwycał formą, ale smakowo osiągnął  wyżyny "podniebiennych" rozkoszy. To była prawdziwa uczta, zwłaszcza dla takich tiramisożerców, jak my - z jubilatem na czele, oczywiście:)  Przepis na ten puszysty, jak chmurka tort zaczerpnęłam z bloga MojeWypieki (tutaj)
Za urodzinowe dekoracje robiły girlandy, jedna papierowa z życzeniami szczęścia i druga wykonana przeze mnie z kompozycją zdjęć. Fotki przedstawiały "przyjęcia" urodzinowe z wczesnego dzieciństwa syna. Takie chwile zatrzymane w kadrze otwierają cały arsenał wspomnień... Po dzieciach chyba najbardziej widać upływ czasu... Ani sylwester, ani nawet moje własne urodziny tak dogłębnie nie uświadamiają mi przemijania, jak właśnie urodziny syna. 

Jeszcze niedawno wchodził na stojąco pod stół i potrzebował asysty, by zdmuchnąć świeczki na torcie...  nagle... pstryk...

i jest dorosłym, niezależnym mężczyzną!!! Nie do wiary, jak ten czas szybko leci.


Urodzinom syna zawsze towarzyszy choinka.  W tym roku w nieco kiepskiej kondycji... i wcale nie ze względu na osypywanie, bo importowane z Danii jodły kaukaskie nie gubią igieł, a raczej bombki:))) Po jakimś czasie ich gałązki chylą się ku dołowi i zastygają takie wykabłęczone.  Po prostu robią się smutne, jak trafnie spostrzegła córeczka mojej siostrzenicy:) 
 

Ale ja już święta pożegnałam, spakowałam w pudła i odesłałam na przeczekanie do garderoby. Następny post będzie już zgoła inny, bez świątecznych elementów, a nawet bez zimowych.

 
Pozdrawiam cieplutko
         Ania