Witajcie kochani
Wraz ze schyłkiem listopada oficjalnie odtrąbiłam koniec sezonu ogrodowego. Choć w zasadzie odtrąbiła go za mnie natura, zsyłając pierwszy, dość dojmujący mróz. Mnie oczywiście nie udało się wyrobić ze wszystkimi pracami. Niezgrabione liście, jak wyrzut sumienia zalegały jakiś czas na zmrożonym trawniku... Aż w końcu piękny, biały puch przysypał wszystko i trawnik i liście i moje poczucie winy, że jednak mogłam szybciej, więcej, bardziej... Cóż ogrodem zajmuję się tylko w weekendy, więc zaległości i zaniedbania są nieuniknione. Prowadzenie natury jest wymagającym i czasochłonnym zajęciem, dlatego moje weekendy w sezonie wyglądają praktycznie tak samo. Kiedy przyjeżdżam na wieś i jest to "czas kawowy", pozwalam sobie przysiąść z kubkiem na ławeczce dziadka Antoniego (mój dziadek był wziętym stolarzem i spod jego rąk wychodziły prawdziwe cudeńka) To krótka chwila relaksu, podczas której planuję swoje prace ogrodnicze, połowę z nich od razu wykreślam w głowie... bo zajęć zawsze jest ogrom, a weekendowych dni wiadomo ile...
Po wypiciu kawy przebieram się w robocze ciuchy i zabieram do dzieła! Oczywiście w obowiązkach zawsze mogę liczyć na pomoc męża i nieodłączne towarzystwo kota Łatka. Zwierz uwielbia, kiedy obrabiam grządki, czy rabaty i zawsze wtedy jest w pobliżu. Działka jest duża więc i pracy na niej niemało, a natura miesiąc po miesiącu skrzętnie pisze mi harmonogram zajęć na każdy weekend.
A i w domu zawsze jest coś do zrobienia...
Dłuższe chwile z książką to w sezonie luksus, na który pozwalam sobie tylko wtedy, gdy warunki pogodowe nie sprzyjają pracom polowym...
Ciężko uwierzyć, ale dwa ostatnie zdjęcia zamieszczone w poście zrobiłam w odstępie zaledwie czterech tygodni... Zmiana krajobrazu jest niewiarygodna - ciepły, złoty listopad i biały, zasypany grudzień. I jak tu nie kochać natury... za jej piękno, różnorodność, inteligencję, szczodrość, ekstrawagancję???
Pozdrawiam cieplutko
Ania